LOJALNY CHARAKTERNY DUMNY
On nigdy nie był mały – mówi w jednym z wywiadów mama Marcina Gortata, Alicja Gortat – Mierzył po narodzeniu 62 cm i ważył 5,3 kg. W szpitalu na Przyrodniczej, gdzie się urodził, był dwa razy większy od pozostałych dzieci. Dziś wciąż trudno mu dorównać – nie tylko wzrostem, ale i tempem rozwoju kariery. W rozmowie z Katarzyną Paskudą o tym, jak dotarł tu, gdzie jest, jaki jest i co go kręci w kobiecych szpilkach opowiada Marcin Gortat.
Katarzyna Paskuda: Jaki jest Marcin?
Marcin Gortat: Na parkiecie, poza parkietem?
K.P.: Taki w środku, poza lansem, poza sportem, poza pracą.
M.G.: Lojalny, charakterny, dumny, żyjący wg własnego kodu, zasad. Staram się podążać drogą, którą sobie kiedyś wyznaczyłem. Oczywiście życie weryfikuje, doświadczenie koryguje plany, ale staram się trzymać pewnych uniwersalnych norm. Przede wszystkim żyję w zgodzie z samym sobą. Nie staram się nikomu przypodobać.
K.P.: Bez wątpienia może o tym świadczyć fakt, że angażujesz się w budzącą różne emocje działalność charytatywną związaną z wojskiem…
M.G.: Dla mnie to zupełnie oczywisty kierunek. Mój tata był wojskowym, zaraził mnie szacunkiem do munduru. Mam nadzieję zarazić nim innych. Powinniśmy mieć poczucie dumy z polskich żołnierzy narażających swoje życie na najróżniejszych misjach. To od ich kondycji zależy nasze bezpieczeństwo jako narodu. Oczywiście pomysł na projekty związane z wojskiem zrodził się dzięki mojemu pobytowi z Stanach. Tu kult weteranów wojennych jest bardzo silny. Mam nadzieję, że i u nas taki wkrótce będzie i że będę miał w tym swój udział.
K.P.: Wojsko to margines Twojej aktywności społecznej. W głównej mierze nastawiony jesteś na wspieranie rozwoju dzieci z talentami sportowymi. Jakie są Twoje marzenia związane z Fundacją?
M.G.: Fundacja Marcina Gortata MG13 to moje oczko w głowie. Rozrosła się do rozmiarów, których nie oczekiwałem w swoich najśmielszych wyobrażeniach, marzeniach, snach. Tym bardziej mam więc poczucie odpowiedzialności za wszystkie dołączające do nas dzieci. Marzę o tym, żeby któreś z nich trafiło do reprezentacji Polski, do jakiegoś mocnego klubu w Europie, a już szczytem marzeń byłoby, gdyby któryś z naszych podopiecznych trafił do NBA. To byłby także mój osobisty sukces. Poza tym chciałbym, aby koszykówka w Polsce rozrosła się do takich rozmiarów, jak na przykład w Stanach Zjednoczonych, żeby mecze wróciły do telewizji, a kadra Polski, dzięki świetnej młodzieży, która zaczęła trenować koszykówkę, osiągała sukcesy. Mam wrażenie, że jestem jedną z niewielu osób w Polsce, której zależy obecnie na spopularyzowaniu w naszym kraju koszykówki. Sojuszników przybywa, ale jeśli mogę dzięki nazwisku, swojej pozycji, zrobić coś dobrego dla sportu, który jest najbliższy memu sercu, to będę o to walczył nawet w pojedynkę. A że umiem ciężko pracować i jestem nastawiony na sukces – to mam nadzieję, że także na polu edukacyjnym, popularyzacji aktywności, go osiągnę. Już teraz finalizujemy wszelkie umowy dotyczące otwarcia kolejnych trzech Szkół Mistrzostwa Sportowego Marcina Gortata. Na razie w Polsce działają dwie – w Krakowie oraz w Łodzi. Niebawem powstaną w Poznaniu, Trójmieście oraz w jednym z miast na wschodzie kraju.
K.P.: Jeśli już któryś z podopiecznych fundacji osiągnie porównywalny do Twojego sukces, to będzie dla Ciebie powód do radości, czy jednak pojawi się odrobina zazdrości?
M.G.: Nie może być mowy o zazdrości. Będę miał świadomość, że to my nauczyliśmy tego młodego człowieka wielu rzeczy, ale to, że dojdzie wysoko, będzie wynikiem jego osobistej, ciężkiej pracy. Wiem, jak dużo trzeba pracować na sukces, wiem, jak trudno dojść do możliwie najwyższego poziomu. Dlatego sukces naszych dzieciaków będzie największym szczęściem. Znam je osobiście, znam ich rodziców, często się widujemy, są dla mnie jak młodsze rodzeństwo. Czuję się za nie odpowiedzialny, ale też cieszą mnie ich zwycięstwa, także najmniejsze i chcę w nich uczestniczyć. To daje ogromną frajdę, poczucie radości i spełnienia.
K.P.: Mówisz o trudach dochodzenia na sportowy szczyt. Jak udało Ci się osiągnąć to wszystko, co dziś reprezentujesz sobą jako sportowiec?
M.G.: Było trudno, nie da się ukryć. Gdybym dziś, z aktualną swoją wiedzą i świadomością, miał jeszcze raz podejmować decyzję – zastanowiłbym się dwa razy. Jestem chłopakiem z łódzkiego blokowiska. Owszem, moi rodzice byli sportowcami z sukcesami – mama siatkarką, reprezentantką Polski, zdobyła dwukrotnie mistrzostwo Polski ze swoją drużyną, tata był bokserem (jest dwukrotnym brązowym medalistą olimpijskim), trenerem (pracował m.in. z Andrzejem Gołotą i Tomaszem Adamkiem), ale do niczego mnie nie przymuszali. Ich dyscypliny sportowe wcale mnie nie pociągały. Nie byłem nimi kompletnie zainteresowany.
K.P.: A czym byłeś? Koszykówka była Twoim konikiem od dziecka?
M.G.: Absolutnie nie. Chciałem być piłkarzem. Polskim Peterem Schmeichelem. W moim pokoju wisiały jego plakaty, miałem bluzę bramkarską z jego nazwiskiem. To był mój sportowy idol. I nie wyobrażałem sobie, że mógłbym robić coś innego, jak właśnie grać w piłkę. Dopiero Zdzisław Proszczyński, mój nauczyciel WF-u z technikum, po ciężkich bojach, przekonał mnie do koszykówki. Poszedłem na trening trochę żeby mu się odwdzięczyć – przyznaję, że jako uczeń nie byłem orłem, a Pan Zdzisław zawsze wstawiał się za mną u nauczycieli. Miałem poczucie, że w zamian za to powinienem spełnić jego prośbę. I to odwdzięczanie skończyło się, jak się skończyło – złapałem koszykarskiego bakcyla i dzięki temu świętuję w tym roku dziesiąty, jubileuszowy sezon w NBA.
K.P.: Komu zawdzięczasz swój sukces?
M.G.: Przede wszystkim samemu sobie. Swojemu uporowi i chęci do podejmowania wyzwań. Jestem wojownikiem, nigdy nie odpuszczam. Bez wątpienia ukłony należą się też moim rodzicom. Przez to, że byli zaangażowani we własne kariery sportowe, ja musiałem sobie radzić sam. Nie w negatywnym tego słowa znaczeniu, chodzi mi raczej o konieczność samodzielności, która zmusza do odpowiedzialności, do myślenia o sobie i nie oglądania się na pomoc innych. Rodzice nie mieli czasu prowadzać mnie na treningi, od najmłodszych lat musiałem motywować się sam, żeby w nich uczestniczyć. Pakowałem się, zakładałem plecak i szedłem na przystanek autobusu linii 99 na łódzkich Bałutach. Nigdy go nie zapomnę. Deszcz nie deszcz, czekałem na nim na autobus, którym dojeżdżałem na trening. Na mecze rodzice też nie przychodzili. Dopiero kiedy miałem 17 – 18 lat zaczęli się na nich pojawiać. Takie życie, nie miałem do nich o to pretensji wtedy, a teraz mogę stwierdzić, że ta konieczność samodzielności mnie wzmocniła. Mogę im tylko dziękować. Nauczyli mnie odpowiadać za samego siebie, swoje decyzje, poczynania i dbać o samego siebie. To procentuje. Bez wątpienia na kształt mojej kariery, ale też na moją potrzebę angażowania się w działalność charytatywną, wpływ mieli także moi trenerzy – Serbscy, Bośniaccy, Chorwaccy, Jugosłowiańscy, którzy stanęli na mojej sportowej drodze. No i szkolenia w NBA. Ciągle nas tam z czegoś szkolą – jak wykorzystywać nasze kontakty, pozycję, nazwisko, jak wspierać innych tak, żebyśmy sami na tym nie tracili, a wręcz przeciwnie, jak korzystać z widelczyka leżącego przy talerzu, itp. Chyba to wszystko razem ukształtowało mnie jako sportowca, ale też jako człowieka.
K.P.: Tak po ludzku, aktywnie pomagasz innym bo czujesz taką potrzebę, czy jednak jest w tym trochę próżności, chęć bycia na świeczniku?
M.G.: Niejednokrotnie wolałbym, żeby moja społeczna aktywność nie była nagłaśniana, ale swoje oczekiwania mają też nasi sponsorzy, a to dzięki nim funkcjonujemy. Jeśli więc pojawia się potrzeba powiedzenia o czymś w mediach, to jako twarz Fundacji muszę ją reprezentować najlepiej jak potrafię. Robię to dla dobra swoich podopiecznych, a nie z powodu własnej próżności. Wystarczy mi mojej sportowej popularności, nie muszę się dowartościowywać niczym innym.
K.P.: Skoro już mówisz o popularności, przekłada się ona na duże pieniądze. Co z nimi robisz?
M.G.: Najpierw powiem jeszcze o popularności – pozwala czasem spełniać dziecięce marzenia. Wspominałem już w tej rozmowie, że chciałem być jak Peter Schmeichel. Nie myślałem, że kiedykolwiek będę miał okazję go oglądać na żywo, a co dopiero wymienić z nim uścisk dłoni. A już jako gracz NBA spotkałem go na meczu półfinałowym Mistrzostw Europy na Stadionie Narodowym i nawet zrobiłem sobie z nim zdjęcie. Gdybym nie miał rozpoznawalnej twarzy, nie byłoby to możliwe. Co do pieniędzy, nie jest tajemnicą, że lubię dobre samochody, ale nie zmieniam ich za często. Lubię też dobre garnitury. Innych kosztownych nałogów ani pasji nie posiadam. Staram się myśleć o przyszłości, bo sportowa kariera nie trwa wiecznie, więc inwestuję. Dotychczas, korzystając z wiedzy i wsparcia merytorycznego ludzi, którzy lepiej ode mnie znają się na finansach, udało mi się nie popełnić w tej materii jakichś szczególnie niemądrych kroków.
K.P.: Jako fotograf nie mogę Cię nie zapytać, czy lubisz kiedy robi Ci się zdjęcia?
M.G.: To element mojej pracy – dać się fotografować, uczestniczyć w sesjach. Ale lubię, żeby fotograf miał plan, zamysł, wiedział jak chce mnie przedstawić. Nie lubię tracić czasu, więc 1500 póz, zdjęć, które nigdy nie ujrzą światła dziennego, mnie nie bawi. Praca z takim niezdecydowanym fotografem to mordęga. To tak, jak ja bym postanowił przez pierwsze 30 minut meczu rzucać sobie z trybun do kosza. Komu miało by to służyć?
K.P.: A gdybyś sam miał fotografować, to kogo/co?
M.G.: Kobiety.
K.P.: Jakie – pełniejsze, chudsze, z dużym biustem, z małym biustem?
M.G.: Z dużym biustem i trochę pełniejsze.
K.P.: A biust naturalny, czy sztuczny może być?
M.G.: Dziś to chyba bez znaczenia. Oby ładny. O i jeszcze auta chciałbym fotografować w jakichś fajnych sceneriach.
K.P.: To może kobiety w autach?
M.G.: O tak, gdybym był fotografem, to na pewno czymś takim bym się zajął (śmiech).
K.P.: Skoro już jesteśmy przy kobietach, to jak sobie z nimi radzisz?
M.G.: Bardzo dobrze. Mam z nimi dobry kontakt, co nie znaczy, że podrywam jak szalony.
K.P.: Myślałam, że to ciebie podrywają.
M.G.: Pewnie tak, ale raczej nastolatki, przedział wiekowy 15 – 16 lat. Więc taki „podryw” kończy się na autografie i wspólnym zdjęciu. Mój „problem” z kobietami polega na tym, że za szybko się angażują, za szybko widzą wspólny dom, dzieci, przyszłość. Wiesz, coś na zasadzie dziś kolacja, jutro wspólne mieszkanie. A to tak nie działa. Ja na takie gwałtowne ruchy się nie piszę. Związek to jest odpowiedzialność i droga w jedną stronę. Odkręcanie to za dużo bólu i łez.
K.P.: Czyli nie działa na Ciebie nadskakiwanie Ci i ponaglanie. A co działa? Trochę obojętności, lekceważenia?
M.G.: Nie. Działają na mnie piękna bielizna i szpilki. I bez żartów znam się na damskich butach – mogę nazwać każdy rodzaj szpilki, podać ich wysokość, ocenić jakość. To słabość, którą zaraziła mnie moja była dziewczyna. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, czy mam się tym chwalić, czy płakać nad tym, ale mam jakąś wiedzę na ten temat, a patrzenie na zgrabne kobiece nogi w szpilkach mnie kręci.
K.P.: Podobno zawodników NBA szkoli się z tego, jak unikać kobiet?
M.G.: Cóż… jesteśmy poinstruowani, jak unikać tych, które, o ile można to tak nazwać, polują na graczy NBA… National Basketball Association potrafi zadbać o wszystko.
K.P.: A jaki byłby świat bez kobiet w szpilkach?
M.G.: Strasznie nudny. Polki są najpiękniejszymi kobietami na świecie. Nie mówię tak dlatego, że tutaj mieszkam. Mam porównanie, podróżowałem trochę po świecie i wiem, że kiedy jestem w Polsce – czy to jest Warszawa, Sopot, czy Łódź, to wokół widzę zadbane kobiety, które, cokolwiek na siebie włożą, wyglądają przepięknie.
LOJALNY CHARAKTERNY DUMNY